Zimno niebieskim połyskiwaniem, wołał ją. Przyzywał do siebie. Przyciągał jak magnes.

Szepcząc jej imię Iris, Iris…

Iris, Iris…

Zerwana ze snu usiadła na posłaniu. Pot oblał jej kredowobiałą twarz. Nasłuchiwała.  Za oknem wiatr uderzał okiennicami. W pomarańczowym świetle dogasającego paleniska błyszczały jej oczy, a serce mocniej biło. Krążące iskry wzlatywały nad trzaskającymi polanami. Zrobiła krok do przodu miała wrażenie, że rubinowe i  żółtoczerwone ogniki tańczą dla niej. Unosiły się wyżej i wyżej, aż połączyły się w płomienistą kulę wielkości jabłka.  Patrzyła na ognisty spektakl czując ciepło bijące od wirujących płomieni. Nagły powiew wiatru otworzył drzwi i do izby wpadł chłód późno jesiennej nocy.

Iris, Iris… słyszała swoje imię

Iris…

Ruszyła w kierunku drzwi. Ognista kula wisząca w powietrzu toczyła się przed nią. Prowadziła  w głąb lasu, gdzie drzewa spowite srebrnym blaskiem księżyca  wydłużały swoje cienie.

Iris, Iris…

Niesiona wiatrem płynęła nad wydeptaną przez mieszkańców wioski ścieżką.

Iris, Iris… słyszała coraz wyraźniej.

Na środku polany kula zawisła nad kamiennym cokołem, oświetlając drobny przedmiot.                                                                                                                                                                                                                                Zimno niebieskim połyskiwaniem, wołał ją. Przyzywał do siebie. Przyciągał jak magnes.               

Szepcząc jej imię Iris, Iris…

Iris, Iris…